Menu

Rajski ogród • Ernest Hemingway


     Ernest Hemingway jest jednym z tych pisarzy, do którego przekonałam się po latach. Najpierw, przez przypadek, zetknęłam się z książką „Za rzekę, w cień drzew”, o której już dla Was pisałam, a ponieważ wywarła na mnie dobre wrażenie, postanowiłam chwycić za kolejny tytuł, czyli „Rajski ogród”. Książka opowiada losy młodego małżeństwa (Davida i Katarzyny), które we Francji spędza swój miesiąc miodowy. On, uznany pisarz pracujący nad nową powieścią i ona, piękna i bogata kobieta beztrosko korzystająca z uciech życia, pewnego dnia poznają Maritę. Ta wkrada się w ich codzienność, a w wyniku tego rodzi się skomplikowany układ erotyczny.

     Fabularnie książka jest niesamowicie miałka. Bardzo mało w niej akcji, która nie ewoluowała w żadnym z jej momentów. Pierwsza połowa powieści to opis wciąż powtarzających się, wręcz monotonnych dni młodego małżeństwa, którzy tylko pływają, piją alkohol, uprawiają miłość i zapewniają się o swoich uczuciach. Druga zaś to obraz rozwijającego się szaleństwa Katarzyny oraz opis pracy Davida jako pisarza, a wszystko podszyte romansem tej dwójki z nowo poznaną kobietą — Maritą. Na pewno miało z tego wyjść coś intrygującego i kontrowersyjnego, a choć sam zamysł był naprawdę dobry, tak wykonanie już niekoniecznie.

     Ogromną ułomnością tej książki jest jej główna bohaterka — Katarzyna. Jest to chyba jedna z najbardziej irytujących fikcyjnych postaci, z którymi kiedykolwiek miałam styczność i myślę, że gdyby książka była nieco dłuższa, prawdopodobnie właśnie przez nią, jej zachowania i ogólną postawę, zarzuciłabym dalszą lekturę. Niestabilna emocjonalnie kobieta przez cały czas zachowuje się irracjonalnie i aż ciężko zdecydować, czy bardziej drażniący jest sam jej sposób bycia, czy fakt zupełnego braku reakcji ze strony pozostałych bohaterów. Ponadto powieść niczym nie zaskakuje, zakończenie jest bardzo łatwe do przewidzenia, a opis miłosnego trójkąta bynajmniej nie zachwyca.

     Mimo wszystko Hemingway pisze stylem, który – ponownie - mnie w jakimś stopniu ujmuje. Na pewno nie do wszystkich on przemawia, ale jest w nim jakaś prostota i urzekająca lekkość, które sprawiają, że jego książki czyta się przyjemnie, choć tak naprawdę zawierają niewiele akcji i treści samej w sobie. Głównie z tego powodu ostateczny wydźwięk tej książki jest w moich oczach o kilka stopni lepszy, choć z pewnością ta lakoniczność i prostota pióra przemówi do niewielu.

★★★★★☆☆☆☆☆
„Rajski ogród” - Ernest Hemingway • 190 stron • wydawnictwo Czytelnik

Maybe Someday • Colleen Hoover

Maybe Someday - Colleen Hoover

     O „Maybe Someday” trudno znaleźć opinie, które jednoznacznie mogłyby zniechęcić potencjalnego czytelnika do chwycenia po ten tytuł. Wszechobecne peany wokół nie tylko tej bestsellerowej powieści, ale samej Colleen Hoover zalewają moli książkowych ze wszystkich stron, więc trudno nie ulec wrażeniu, że rzeczywiście pisarka uważana jest za jedną z najlepszych autorek współczesnej literatury młodzieżowej, a „Maybe Someday” to arcydzieło.

     Sydney to z pozoru zwykła, młoda kobieta, która wiedzie spokojne, poukładane życie. Ma wspaniałego chłopaka, przyjaciółkę, wcześniej zdobyła się na odwagę i uniezależniła się od rodziców, aby spełniać własne – a nie ich – oczekiwania i marzenia. W końcu ma też swoją ogromną pasję, jaką jest muzyka i, jak się okazuje, dryg do pisania tekstów piosenek. Natomiast Ridge to równie młody, przystojny i dobrze dający sobie radę z walką z trudami codzienności, chłopak. Muzyką zarabia na życie i to w niej odnajduje ukojenie i radość, lecz niestety blokada twórcza nie pozwala mu na komponowanie i układanie słów do własnych utworów. Co wydarzy się, gdy ta dwójka rozpocznie współpracę? Jak do tego dojdzie i co z tego wyniknie?

     Powieść, jak to w literaturze młodzieżowej często bywa, skupia się wokół portretu młodych ludzi próbujących odnaleźć własną ścieżkę w życiu. Zarówno Sydney, jak i Ridge, bo na kartach książki historia opisana jest z tych dwóch perspektyw, to młode, mniej lub bardziej doświadczone przez życie osoby, które nie do końca wiedzą co mają zrobić z powoli rodzącym się między nimi uczuciem. Okazuje się, że z wielu przyczyn jest ono bardzo problematyczne, a najprostszym rozwiązaniem byłoby zwalczenie go w zarodku. Jednak czy można sprzeciwiać się własnemu sercu?

     Po tego typu literaturze nie powinno się oczekiwać zbyt wiele, ponieważ przeważnie kończy się to rozczarowaniami i poczuciem zmarnowanego czasu. I rzeczywiście, polecam sięgnąć po książkę z zupełnie czystą głową i minimalnymi nadziejami na wielkie, czytelnicze uniesienia, ponieważ Colleen Hoover nie zaskakuje i w „Maybe Someday” dostajemy jedynie to, co w każdej innej, dobrze napisanej powieści młodzieżowej. Jest dwójka pięknych, młodych, utalentowanych osób, które wiodąc z pozoru szczęśliwe życia, nagle natykają się na siebie, po czym rozpoczynają kwestionować własne pojęcie powodzenia i analizować swoje dotychczasowe poczynania. Mamy tu obraz szczerej i uroczej, ale jakżeby inaczej, skomplikowanej miłości, która z pozoru nie ma prawa istnieć, a jednak z rozdziału na rozdział dojrzewa coraz bardziej i domaga się atencji. Wątków pobocznych dostajemy raczej niewiele, a nawet jeśli, stanowią one tylko tło dla naszej dwójki protagonistów i ich miłosnych rozterek. Wszystko opisane bardzo łatwym i szybkim do czytania językiem oraz, co jest dużym plusem, w akompaniamencie tworzonej przez Sydney i Ridge’a muzyki.

     Czy jest to dobra książka? Myślę, że tak, jeżeli tylko sięgamy po nią ze świadomością, z jakiego gatunku pochodzi. Jest to literatura typowo rozrywkowa, mająca przynieść nam kilka godzin zapomnienia. Z pewnością nie wymaga od czytelnika żadnego wysiłku intelektualnego, ponieważ autorka nie rzuca nas na głęboką wodę, nie obarcza skomplikowanymi analizami, a zwyczajnie gra na emocjach, z którymi każdy z nas zapewne się utożsami. Jeżeli szukacie lektury, która sprawi, że zrobi się wam cieplej na sercu, Colleen Hoover i jej „Maybe Someday” to strzał w dziesiątkę.

     Czy jest to książka, która wzbudza skrajne emocje, zostawia czytelnika z tysiącem przemyśleń i refleksjami? Nie wydaje mi się. Losy Sydney i Ridge’a, choć podejmują pewne tematy, które bez wątpienia wyróżniają utwór na tle pozostałych młodzieżówek, mimo wszystko są historią prostą, niewymagającą i przewidywalną. Wiele w niej banałów, powielania znanych już wszystkim schematów. Dużo nierealnych nieporozumień, wyolbrzymień, płaczu i ckliwych scen w akompaniamencie trójkąta miłosnego. Jeżeli tego właśnie szukacie, śmiało chwytajcie po „Maybe Someday”, jeżeli szkoda wam czasu, na pewno znajdziecie mnóstwo ambitniejszych tytułów. (Pozostając w duchu młodzieżówek, polecam chociażby „Oddam Ci słońce” czy „Baśniarza”).

★★★★★☆☆☆☆☆
„Maybe Someday” - Colleen Hoover • 440 stron • wydawnictwo Otwarte

Lot nad kukułczym gniazdem • Ken Kesey

Lot nad kukułczym gniazdem - Ken Kesey

     McMurphy, szuler, dziwkarz i zabijaka, udaje wariata, żeby wykpić się od odsiadywania wyroku. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym wydaje mu się dobrym żartem. Do chwili, gdy dowiaduje się, że nie odzyska wolności, dopóki nie uznają go za wyleczonego. Decyzja należy do Wielkiej Oddziałowej, z pozoru uosobienia słodyczy i dobroci, w rzeczywistości sadystki znęcającej się nad pacjentami. McMurphy, który buntuje przeciwko niej chorych, nagle zdaje sobie sprawę, że jeśli się przed nią nie ukorzy, nie opuści szpitala. Czy da się pokonać bezdusznemu Kombinatowi?
(opis wydawcy)

     Gdyby ograbić powieść ze szpitalnej otoczki i zastanowić się nad alegoriami, których obraz wyziera z jej kart, okaże się, że czytamy o mozolnej i niezwykle ciężkiej walce z surowym systemem. Przyglądamy się niesłabnącej woli wolności i walki o prawo do niezgody, ale też, kontrastującego z tym, poczucia strachu przed utratą bezpieczeństwa. Dla wielu powieść na pewno przywiedzie na myśl metaforyczny obraz walki z przejawami totalitaryzmu i indoktrynacji, lecz siłą tej książki jest jej uniwersalizm i wielopłaszczyznowość. Możemy odczytywać ją jako zmagania ze światem, w którym obecnie egzystujemy, jako bój z zasadami społecznymi, krzyk dobywający się z piersi jednostki walczącej o swój indywidualizm.

     Książka pełna jest niedomówień, metafor pozostawionych do rozszyfrowania przez czytelnika. Pozbawiona moralizatorskiego wydźwięku pozwala na wiele różnorakich interpretacji, choć nie ma co ukrywać, że jej finalna wymowa jest bardzo gorzka i deprymująca, a już na pewno skłania do niejednej refleksji. Już dawno nie czytałam książki, która byłaby mozaiką tak wielu zręcznie połączonych ze sobą myśli i motywów, a co więcej jestem przekonana, że każda kolejna lektura tej powieści przyniesie ze sobą nowe doświadczenia i przemyślenia.

Wieczorami coraz trudniej jest mi znaleźć moje łóżko; pełzam na czworakach i obmacuję sprężyny, aż natrafiam na kulki stwardniałej gumy do żucia. Nikt nie skarży się na mgłę. Już wiem dlaczego: jest ohydna, ale przynajmniej można się w niej skryć i czuć bezpiecznym. Tego właśnie McMurphy nie potrafi zrozumieć — tego, że chcemy być bezpieczni. Usiłuje wyciągnąć nas z mgły na otwartą przestrzeń, na której będziemy stanowić łatwy cel.
     Ciekawym i godnym uwagi czytelnika zabiegiem jest to, że cała historia przedstawiona jest z perspektywy jednego z chorych mężczyzn, którego własne, dziecinne wspomnienia czy portret męczących go demonów, przeplatają się z fabularną ścieżką powieści. Może rodzić to wiele pytań, przede wszystkim podać w wątpliwość obiektywizm opisywanych przez naszego narratora sytuacji, a finalnie zniekształcić wymowę i interpretację całej powieści. Na pewno nie jest to zabieg przypadkowy, więc absolutnie nie postrzegam go jako ułomności tekstu, a raczej interesujące urozmaicenie i wkomponowanie doń możliwości kolejnych analiz.

Jak tylko wszedłem, od razu mnie uderzyło, że nikt się tu nie śmieje. Nie słyszałem prawdziwego śmiechu, odkąd przekroczyłem próg szpitala, rozumiecie? Do licha, przecież człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu!
     Co ważne - przytłaczająca, klaustrofobiczna atmosfera zamkniętego i kontrolowanego szpitala, nierzadko rozładowywana jest manierami energicznej i świetnie wykreowanej sylwetki głównego bohatera oraz inteligentnymi dialogami, które momentami wprowadzają rys humorystyczny. Pozwala to zachować równowagę w powieści, której jednym z przesłań jest próba nakłonienia do dbania o własną, emocjonalną stabilizację. Jako czytelnicy nie czujemy się przytłoczeni powagą wydarzeń, choć te, momentami, są naprawdę zatrważające. Język, którym posługuje się autor, jest łatwy i przyjemny w czytaniu, nie stanowi dla czytelnika żadnej utrudniającej lekturę bariery, przez co można stuprocentowo poświęcić uwagę wydarzeniom per se.

     Jedynym mankamentem, który w moim odczuciu zaniża ostateczną ocenę, jest samo zakończenie. I nie chodzi mi o treść i sposób, w jaki rozstajemy się z protagonistami, a o formę, która wydała mi się niezwykle uboga. Ostatnie kilka stron, w których zawarty jest ważny finał, jest opisane bardzo po macoszemu. Gdyby rozwlec je na kilka dodatkowych akapitów, powieść na pewno by na tym zyskała. Jednak finalnie i tak jest to niesamowita książka, bogata w treści, które z pewnością można odkrywać przy wielokrotnej lekturze, a wszelkie niedociągnięcia są raczej przejawem subiektywnych fanaberii czytającego niźli faktycznych ułomności powieści jako takiej.

Świat należy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie, że silni rosną w siłę, pożerając słabszych. Musimy się z tym pogodzić. To zupełnie normalne. Poniekąd prawo przyrody. Króliki je akceptują i wiedzą, że rola silnych przypada wilkom. Same zaś są sprytne, płochliwe i zwinne, kopią nory i kryją się, gdy wilk jest w pobliżu. Jeżeli przetrwają, gra toczy się dalej. Znają swoje miejsce. Na pewno żaden nie rzuci się na wilka. Bo to nie byłoby rozsądne, prawda?
★★★★★★★★★☆
"Lot nad kukułczym gniazdem" - Ken Kesey • 368 stron • wydawnictwo Albatros

Hygge. Klucz do szczęścia • Meik Wiking

Hygge. Klucz do szczęścia - Meik Wiking

     Czym jest szczęście i co robić, aby je osiągnąć? Na pewno każdy z nas nieraz się nad tym zastanawiał, lecz pewnie niewielu doszło do jakichkolwiek znamiennych konkluzji. Jednak spokojnie, nadzieja umiera ostatnia, a na jej ratunek wyruszyła ku nam grupa duńskich badaczy szczęścia i przedstawia hygge.

     Zadziwiające jest to, że książka o tym, jak poczuć i odnaleźć szczęście, wywołała we mnie tyle niepokoju. Jak się okazało, duński sekret sprowadza się do zaspokajania podstawowych potrzeb ludzkich, o których aż nie chce się wierzyć, że naprawdę zapominamy. Właśnie ta myśl zatrważa mnie najbardziej i sam fakt, że powstają książki, takie jak ta, które sugerują nam, że może warto spędzić weekendowy wieczór z przyjaciółmi, jak gdyby był to pomysł iście rewolucyjny. Nie potrzeba badań, by widzieć co dzieje się z dzisiejszym społeczeństwem. Skupieni na przyspieszającym biegu życia nie znajdujemy czasu, aby poświęcić się bliskości z drugim człowiekiem. Zapominamy o pielęgnacji naszych relacji międzyludzkich czy chociażby zwyczajnym przyzwoleniu samym sobie na odpoczynek. Jednak czy naprawdę jesteśmy w tym wszystkim na tyle zakorzenieni, że potrzebujemy uczyć się celebracji ciszy i spokoju?

     W hygge, oczywiście, chodzi o nieco więcej. O klimat i atmosferę, całą zewnętrzną otoczkę. O świeczki, przytłumione oświetlenie, ciepły koc, lampkę wina, czy świeżo upieczony chleb, który pałaszujemy bez analizowania ile właśnie wciskamy w siebie kalorii. Hygge jest stanem, w którym nie obchodzą nas napływające do skrzynki maile, nowe powiadomienia na Facebooku i problemy przyniesione z pracy do domu. To stan wyciszenia, relaksu i beztroskich chwil spędzonych w gronie osób, na których najbardziej nam zależy.

     Książka napisana jest w bardzo przystępny sposób, a wydanie i oprawa graficzna robią wrażenie. Moim głównym zmartwieniem jest jednak to, iż dajemy przekonać się, że znajdziemy w niej coś, co pozwoli nam zrewolucjonizować nasze "smutne" życia. W publikacji Wikinga nie ma nic, czego już byście nie wiedzieli. Hygge to takie beztroskie, przyjemne i błogie poczucie lekkości i bezpieczeństwa, któremu ktoś nagle nadał nazwę. Ponadto lektura jest bardzo powtarzalna, więc w pewnych momentach zwyczajnie nuży. Właściwie nic w tym dziwnego, ponieważ autor rozwlekł na kilkaset stron zagadnienie, które spokojnie da zawrzeć się w paru zdaniach. Dodał do tego trochę przepisów kulinarnych, "tumblrowskich" fotografii i dopełniających całokształt grafik z podsumowaniami badań statystycznych, lecz nie zmienia to faktu, że parafrazy tych samych wniosków i przykładów pojawiają się co kilka akapitów.

     Finalnie publikację poleciłabym jako ciepłą, lekką i przyjemną lekturę do pochłonięcia przy jednym posiedzeniu. Nie radzę nastawiać się na przysłowiowe odkrywanie Ameryki, a raczej sentymentalną podróż do beztroskich lat dzieciństwa, gdy (teoretycznie) potrafiliśmy jeszcze spędzać długie wieczory, grając w planszówki z bliskimi i nie zerkać co chwilę na wyświetlacze telefonów. Mam nadzieję, że oprócz wspomnień wznieci to w was pewne refleksje, bo choć nie wierzę w to, że czyjeś życie zmieni się po poznaniu hygge, ukryty gdzieś głęboko optymizm nakazuje mi trzymać za nas wszystkich kciuki. Więc trzymam.

★★★★★☆☆☆☆☆
„Hygge. Klucz do szczęścia” - Meik Wiking • 288 stron • wydawnictwo Czarna Owca

Miasto ślepców • José Saramago

Miasto ślepców - José Saramago

     Pewnego dnia na nienazwane miasto w nienazwanym kraju spada epidemia białej ślepoty. Bez ostrzeżenia dotyka ludzi zajętych zwykłymi, codziennymi sprawami, nie oszczędzając nikogo — starców, dzieci, kobiet, mężczyzn, osób prawych i z prawością mających niewiele wspólnego, słabych i silnych. Władze w pośpiechu zamykają pierwszą grupę w nieczynnym szpitalu psychiatrycznym. Z dnia na dzień ta zamknięta społeczność zaczyna się rządzić własnymi, twardymi prawami, które szybko wyznaczają role ofiar i oprawców, poddanych i panów. I tylko jedna osoba wie, że nie wszyscy są ślepi.
(opis wydawcy)

     Nie trudno, po samym opisie fabuły, domyślić się, z czym będziemy obcować podczas lektury tej książki. Hermetycznie zamknięta grupa ludzi, a zatem upadek człowieczeństwa i powrót do kierowania się pierwotnymi, zwierzęcymi, a nierzadko bestialskimi instynktami, można z powodzeniem uznać za filary powieści Saramago. Dodajmy do tego powszechną ślepotę, a co za tym idzie nagromadzenie zupełnie nieznanych ludziom w pełni sprawnym, problemów i rozterek, a otrzymamy zatrważający obraz doszczętnie zubożałej ludzkości - wyniszczonej fizycznie, psychicznie i moralnie.

     Ta książka to nie tylko obraz szybkiej degradacji, zezwierzęcenia się jednostki oraz ujawnienia się jej atawistycznych odruchów, ale również ukazanie jej mierności, bezsilności i obnażenie wszystkich słabości przy wykonywaniu, chociażby najbardziej podstawowych prac. Innymi słowy, idealny sposób na zakwestionowanie wyjątkowości, którą współcześnie ludzie zwykli sami sobie przypisywać, a co więcej, bezkrytycznie w nią wierzyć.

Jeszcze nie narodziła się istota ludzka pozbawiona egoizmu, nazywanego słusznie drugą skórą człowieka, o wiele grubszą od pierwszej, która przy lada okazji zaczyna krwawić.
     Książka jest bardzo brutalna, brudna i bezpardonowa w każdym możliwym znaczeniu tych słów. Autor bez ogródek opisuje swoje wizje, przez co powieść wręcz ocieka realizmem, przy czym niejednokrotnie wprawia nas, czytelników, w stan przerażenia i niepokoju. Powieść ta zdecydowanie przeznaczona jest dla osób starszych i pomimo naprawdę wartościowego, epilogowego przesłania, nie polecam czytania jej osobom przesadnie wrażliwym.

     Kwestią wartą poruszenia są ciekawe, a nieoczywiste zabiegi, jakie autor zastosował przy pisaniu tej książki. Pierwszym z nich jest szeroko pojęta anonimowość, dzięki której powieść nabiera uniwersalizmu. Nie znamy miejsca ani czasu, w którym dzieją się opisywane wydarzenia. Tak naprawdę nie do końca znamy również samych bohaterów. Poznajemy ich i ich zachowania w trakcie trwania epidemii, ale choć narrator zdaje się wszechwiedzący, nie dzieli się z nami ni szczegółową przeszłością tych ludzi, ni chociażby ich imionami. Co ciekawe i tak jesteśmy w stanie dostrzec przemianę, jaka się w nich dokonuje, ewolucję ich kręgosłupów moralnych i przewartościowanie zasad, którymi dotychczas kierowali się w życiu.

     Autor posługuje się również nietuzinkową formą. Brak dialogów w znanej powszechnie formie początkowo przysparza pewnych trudności w czytaniu, ale szybko przywykamy do tak prowadzonej narracji i dzięki temu, ten tytuł z pewnością jawić się będzie w naszych głowach jako jeszcze bardziej ponadprzeciętny.

Być może w świecie ślepców wszystko będzie wreszcie prawdziwe, odparł lekarz. A ludzie, spytała dziewczyna w ciemnych okularach, Ludzie zaczną wreszcie być sobą, ponieważ nikt nie będzie się im przyglądał […].
     Finał „Miasta ślepców” jest dość przewidywalny, ale i tak jest wspaniałym zwieńczeniem całej powieści, którą naprawdę warto poznać. W dosadny i przekonujący sposób nakłania nas do dokładniejszego przeanalizowania własnych wartości, dostrzegania czynów innych czy też docenienia tego, co mamy. Bardzo gorąco polecam.

Jeśli masz oczy, patrz.
Jeśli widzisz, postrzegaj.
★★★★★★★☆☆☆
„Miasto ślepców” - José Saramago • 348 stron • wydawnictwo Rebis

Obserwatorzy Bloga

zBLOGowani.pl

Copyright © nieprofesjonalnie o kulturze | Powered by Blogger

Design by Anders Norén | Blogger Theme by NewBloggerThemes.com