McMurphy, szuler, dziwkarz i zabijaka, udaje wariata, żeby wykpić się od odsiadywania wyroku. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym wydaje mu się dobrym żartem. Do chwili, gdy dowiaduje się, że nie odzyska wolności, dopóki nie uznają go za wyleczonego. Decyzja należy do Wielkiej Oddziałowej, z pozoru uosobienia słodyczy i dobroci, w rzeczywistości sadystki znęcającej się nad pacjentami. McMurphy, który buntuje przeciwko niej chorych, nagle zdaje sobie sprawę, że jeśli się przed nią nie ukorzy, nie opuści szpitala. Czy da się pokonać bezdusznemu Kombinatowi?
(opis wydawcy)
Gdyby ograbić powieść ze szpitalnej otoczki i zastanowić się nad alegoriami, których obraz wyziera z jej kart, okaże się, że czytamy o mozolnej i niezwykle ciężkiej walce z surowym systemem. Przyglądamy się niesłabnącej woli wolności i walki o prawo do niezgody, ale też, kontrastującego z tym, poczucia strachu przed utratą bezpieczeństwa. Dla wielu powieść na pewno przywiedzie na myśl metaforyczny obraz walki z przejawami totalitaryzmu i indoktrynacji, lecz siłą tej książki jest jej uniwersalizm i wielopłaszczyznowość. Możemy odczytywać ją jako zmagania ze światem, w którym obecnie egzystujemy, jako bój z zasadami społecznymi, krzyk dobywający się z piersi jednostki walczącej o swój indywidualizm.
Książka pełna jest niedomówień, metafor pozostawionych do rozszyfrowania przez czytelnika. Pozbawiona moralizatorskiego wydźwięku pozwala na wiele różnorakich interpretacji, choć nie ma co ukrywać, że jej finalna wymowa jest bardzo gorzka i deprymująca, a już na pewno skłania do niejednej refleksji. Już dawno nie czytałam książki, która byłaby mozaiką tak wielu zręcznie połączonych ze sobą myśli i motywów, a co więcej jestem przekonana, że każda kolejna lektura tej powieści przyniesie ze sobą nowe doświadczenia i przemyślenia.
Wieczorami coraz trudniej jest mi znaleźć moje łóżko; pełzam na czworakach i obmacuję sprężyny, aż natrafiam na kulki stwardniałej gumy do żucia. Nikt nie skarży się na mgłę. Już wiem dlaczego: jest ohydna, ale przynajmniej można się w niej skryć i czuć bezpiecznym. Tego właśnie McMurphy nie potrafi zrozumieć — tego, że chcemy być bezpieczni. Usiłuje wyciągnąć nas z mgły na otwartą przestrzeń, na której będziemy stanowić łatwy cel.
Ciekawym i godnym uwagi czytelnika zabiegiem jest to, że cała historia przedstawiona jest z perspektywy jednego z chorych mężczyzn, którego własne, dziecinne wspomnienia czy portret męczących go demonów, przeplatają się z fabularną ścieżką powieści. Może rodzić to wiele pytań, przede wszystkim podać w wątpliwość obiektywizm opisywanych przez naszego narratora sytuacji, a finalnie zniekształcić wymowę i interpretację całej powieści. Na pewno nie jest to zabieg przypadkowy, więc absolutnie nie postrzegam go jako ułomności tekstu, a raczej interesujące urozmaicenie i wkomponowanie doń możliwości kolejnych analiz.
Jak tylko wszedłem, od razu mnie uderzyło, że nikt się tu nie śmieje. Nie słyszałem prawdziwego śmiechu, odkąd przekroczyłem próg szpitala, rozumiecie? Do licha, przecież człowiek traci grunt pod nogami, kiedy traci ochotę do śmiechu!
Co ważne - przytłaczająca, klaustrofobiczna atmosfera zamkniętego i kontrolowanego szpitala, nierzadko rozładowywana jest manierami energicznej i świetnie wykreowanej sylwetki głównego bohatera oraz inteligentnymi dialogami, które momentami wprowadzają rys humorystyczny. Pozwala to zachować równowagę w powieści, której jednym z przesłań jest próba nakłonienia do dbania o własną, emocjonalną stabilizację. Jako czytelnicy nie czujemy się przytłoczeni powagą wydarzeń, choć te, momentami, są naprawdę zatrważające. Język, którym posługuje się autor, jest łatwy i przyjemny w czytaniu, nie stanowi dla czytelnika żadnej utrudniającej lekturę bariery, przez co można stuprocentowo poświęcić uwagę wydarzeniom per se.
Jedynym mankamentem, który w moim odczuciu zaniża ostateczną ocenę, jest samo zakończenie. I nie chodzi mi o treść i sposób, w jaki rozstajemy się z protagonistami, a o formę, która wydała mi się niezwykle uboga. Ostatnie kilka stron, w których zawarty jest ważny finał, jest opisane bardzo po macoszemu. Gdyby rozwlec je na kilka dodatkowych akapitów, powieść na pewno by na tym zyskała. Jednak finalnie i tak jest to niesamowita książka, bogata w treści, które z pewnością można odkrywać przy wielokrotnej lekturze, a wszelkie niedociągnięcia są raczej przejawem subiektywnych fanaberii czytającego niźli faktycznych ułomności powieści jako takiej.
Świat należy do silnych, przyjacielu! Nasza egzystencja oparta jest na zasadzie, że silni rosną w siłę, pożerając słabszych. Musimy się z tym pogodzić. To zupełnie normalne. Poniekąd prawo przyrody. Króliki je akceptują i wiedzą, że rola silnych przypada wilkom. Same zaś są sprytne, płochliwe i zwinne, kopią nory i kryją się, gdy wilk jest w pobliżu. Jeżeli przetrwają, gra toczy się dalej. Znają swoje miejsce. Na pewno żaden nie rzuci się na wilka. Bo to nie byłoby rozsądne, prawda?
★★★★★★★★★☆ ♥
"Lot nad kukułczym gniazdem" - Ken Kesey • 368 stron • wydawnictwo Albatros